Karkonoskie Stowarzyszenie Szybowcowe

 

 

Przywitanie z Żarem (a było to moje drugie – po przeszło trzech latach) nie napełniło mnie jednak od razu optymizmem - po wzgórzach toczyły się szaro-mgliste zawiesiny a hangary były zamknięte na kłódki. Zastanawiałam się, czy mój pobyt tutaj nie skończy się na piwie z lotnikami. Po rozgoszczeniu się w hotelu mogłam już tylko zaśmiać się nad swoją ignorancją :)

Okazało się później, że był to pierwszy (i zarazem ostatni) nielotny dzień obozu. Jeszcze tego wieczora spotkaliśmy się na wykładzie o pierwszej pomocy, prowadzonego przez kpt. ratownika medycznego Tomasza Kotaszyńskiego. Było bardzo interaktywnie - prezentacja, co chwilę uzupełniana przez prowadzącego przykładami z życia + mnóstwo pytań żywo zaciekawionych tematem słuchaczy + manekin, na którym każdy mógł poćwiczyć własnymi rękoma pełną resuscytację. Mamy jednak nadzieję, że ta, jak ważna i praktyczna wiedza nam się, mimo wszystko, nigdy nie przyda.

W środę zebraliśmy się panującym już wcześniej zwyczajem o 7:30 w sali odpraw. Przykryte szczyty i rosząca twarze mżawka nie zachęciły nas jednak od razu do latania. Po 12:00 niebo się jednak rozjaśniło a podstawy podniosły, a my - od 5 godzin snujący się między kwadratem, hangarem a kuchnią, ale jednak w ciągłej gotowości - w niecałe pół godziny przygotowaliśmy sprzęt i siebie samych, do lotów. Wystartowały Puchacze i kilka jednosterów.

Ja, wraz z instruktorem "Hugo" Kołłątajem, polecieliśmy nad zbocze Żaru. Kołysaliśmy się ósemkami po różnych jego częściach i badaliśmy różne "dysze", "wyrzuty" i "spływy". Po chwili przejęłam stery. Łatwo nie było - wiatr był już zbadany, ale zaczął lekko słabnąć, to też nie wahałam się w zacieśnianiu ósemek a instruktor popierał "no już, już, zawijaj!", nakłaniając mnie do jeszcze ciaśniejszego krążenia. Mogliśmy sobie na to pozwolić, bo inne szybowce "bawiły się" gdzie indziej. Ostatecznie lądowaliśmy w lekkim opadzie, ale bez nadprogramowych manewrów.

Wieczorem przyjechała dr Anna Basińska – lekarz psychiatra, i przeprowadziła wykład na temat percepcji. Najpierw rysunki typu "dzbanek lub dwa ludzkie profile" czy "starsza pani z wielkim nochalem lub młoda pani w chustce" albo "trójkąt czy trzy niepełne koła?" uświadomiły nam jak bardzo dopasowujemy wizje do naszych poglądów, tęsknot czy bieżącego samopoczucia. To samo dzieje się w lotnictwie i omawialiśmy powstałe przez to niektóre wypadki. Wyszłam z wykładu bardziej nieufna do własnego postrzegania niż kiedykolwiek. Ale to dobrze - w lotnictwie trzeba mieć dystans nawet do własnego myślenia.

Czwartek był pogodowo podobny do środy - chmurno, ale wietrznie - czyli lotnie :). Polecieliśmy, tym razem z instr. Jerzym Kopciem, ponownie nad Żar. Z początku "rzeźbiłam" na żaglu, ale po chwili zbiornik przykrył się rotoro-halniakową kołderką a nas, jak i inne szybowce, podniosło nieco wyżej. Między Magurką, Jaworzyną a Żarem utworzyła się swoista "bańka" chmurna - podstawy w tym miejscu znacznie się podniosły, podczas gdy wszędzie dookoła były już nielotnie nisko. Zabawa w tych warunkach z innymi szybowcami była iście przednia. Po chwili wszyscy się zgraliśmy i krążyliśmy w jednym, luźnym okręgu. W pewnym momencie nadeszły radiowe wieści z Kwadratu – "z południa idzie ulewa - miejcie na oku". Po kilku minutach komunikat zmienił się w zaproszenie: "zapraszamy wszystkich do lądowania". Pięknym szykiem od lewej-najwyżej do prawej-najniżej znaleźliśmy się zaraz na ziemi. Nawet nie zawiedzeni, bo gra z deszczem była oczywistą  grą na czas i wykorzystaliśmy ją praktycznie do ostatniej minuty.

Piątek był wyjątkowo wietrzny i jednocześnie słoneczny, toteż o 8 rano wszystkie szybowce stały już przed hangarem a oczy szybowników aż sypały iskierkami. Wszyscy czuliśmy, że będzie to „gruby dzień! O 9:00 holówki wynosiły nas już w powietrze. Wkrótce i my (instr. Kopeć i ja) wyholowaliśmy się prosto nad Magurkę, która gwarantowała dziś piękne, stabilne noszenie. Na wysokości koło 900 m zorientowaliśmy się, że to nie jest już tylko żagiel :) - mając już dobre 400 m nad zboczem, cały czas niosło nas wyżej, a przed nami, nad Jeziorem Żywieckim, rosła prężnie świeża, "mięsista bułeczka" :) Hyc hyc, i po chwili mieliśmy 2500 m. Bujając się na soczewce usłyszałam w radiu nadanie z Częstochowy z Alfa Kilo Whiskey odchodzącego na trasę. Uprzedzona jeszcze przed lotem sms-em, nie miałam problemu z rozpoznaniem autora nadania - zostało mi tylko życzyć Wiki powodzenia ;)

Ten dzień był tak słoneczny, że po locie zdążyłam jeszcze wbiec na Żar, zobaczyć zbiornik z ziemskiej perspektywy i oszałamiającą jesienną panoramę przy chylącym się słońcu, plus jeszcze krążące nade mną szybowce. Coś pięknego!

W sobotę poleciałam na pierwszy samodzielny żagiel GSS-owym Juniorkiem. Tym razem nad pasmo Jaworzyny. Walczyłam w warunkach ciągłego plus-minus - i to właśnie lubię! Twarda szkoła wiatru zmuszała mnie do ciągłego modernizowania ósemek i uważnej obserwacji bieżących wydmuchów. Mój lot trwał mniej niż godzinę, ale był bardzo edukujący i dał mi ogrom satysfakcji.

Tego wieczora organizatorzy obozu zgotowali nam wielkie ognisko. Kiełbachy, mięsiwa i michy pełne sałatek były bazą do całowieczornej wspólnej integracji. Sejr Uller – jeden z uczestników obozu a z pochodzenia duńczyk, dołożył nam klimatu, miksując dźwięki strun gitarowych i głosowych w najpiękniejsze przeboje lat 60 i 70. Takie ognicho jest absolutnie niezbędnym elementem każdej lotniczej imprezy!

Niedziela była piękna, słoneczna, i... zaiste termiczna! Żagiel również pracował, ale równie dobrze można było utrzymać pod Cu. Nie zdarzyło mi się jeszcze latać na termice 10 listopada, musiałam więc spróbować. Trzymaliśmy się w jakieś dziesięć szybowców pod nasuwającymi się co chwilę nad Magurkę nowymi cumulusami, utrzymywani przez wiatr i słońce jednocześnie. Około godziny 15:00 nasze listopadowe noszenia zaczęły powoli pustoszeć, przenieśliśmy się więc nad Żar sprawdzić czy jest tam żagiel. Udało się. Był wprawdzie delikatny, ale niezwykle stabilny. Krążenie między szybowcami i towarzyszącymi nam tam również czterema paralotniami było z początku dość stresującym manewrowaniem, ale szybko się zgraliśmy. Jako najmniej jeszcze doświadczona z całego towarzystwa lądowałam trochę wcześniej, gdyż nie chciałam walczyć na zbyt małej wysokości. Frajda tego, ostatniego w tym roku, lotu, była dla mnie świetną kropką kończącą całą lotniczą powieść sezonu 2013.

Myjąc szybowiec czułam się jak mamusia myjąca małego urwisa po radosnej zabawie w mokrej piaskownicy. Nie obyło się bez szlaufa i zmieniania wody po 3 razy - dopiero po tych zabiegach można było dojrzeć głęboko ukrytą pod błotną pierzynką białą "skórę" :) Nie tylko Juniorek się upaćkał - po lądowaniu na zmiękczonej przez dwa ostatnie dni ziemi wszystkie nasze Dzidzie miały ubłockane mordki i brzuszki, urządziliśmy więc przed hangarem jedno wielkie szlaufo-kąpielisko.

To był ostatni dzień obozu. Łącznie w 42 osoby (biorące udział w całości lub – jak ja – w części obozu) wylataliśmy łącznie 404 godziny w 233 startach, w 35 szybowców. Każdy z szybowców wylatał więc średnio 12 godzin. 14 osób otrzymało uprawnienie do wykonywania lotów żaglowych, w tym dwie również falowych. Co ciekawe, obóz odwiedzili też wspomniany wcześniej duńczyk Sejr Uller i młody uczeń  spod Salzburga. Wśród członków AJ byłam ja i Krzysiek Kostka, który w pełni wykorzystał pierwszy turnus i wpadł jeszcze polatać na drugim.

Chyba niewielu jest szybowników, którzy byli na Żarze tylko raz i wystarczy. To jest miejsce z kategorii tych, które już po pierwszym wdepnięciu zostawiają tak głęboki ślad w lotniku, że będzie musiał tu wrócić - a nawet wracać regularnie. Dzięki wspólnym wysiłkom GSS i KSS moglismy korzystać z artybutów górskiego latania w sposób zbiorowy i zorganizowany, co jeszcze bardziej spotęgowało efekty. Zawsze można pojechać na Żar samemu, ale zależy to od indywidualnych preferencji i wolnego czasu. Ja osobiście wolę obozy, które zbierają do kupy ludzi mających wielkie „parcie” na latanie i silnie integrują lotniczą brać.

Dzięki serdeczne dla wszystkich, którzy czuwali nad obozem "od kuchni" tj. władz, pracowników etatowych i społecznych GSS oraz członków KSS, których inwencja i przedsiębiorczość, poparte ciągiem pracy, ściągnęły dziesiątki lotników, którzy mogli poznać nowe rodzaje latania, podnieść swoje kwalifikacje, zintegrować się i poczuć rodzinny klimat, jaki tworzycie w tym magicznym miejscu. Pasja tworzenia chyba nigdy nie jest do końca doceniona, choć zawsze chętnie wykorzystana a główną nagrodą jest widok szczęśliwych lotników i liczba nowych wpisów w ich książeczkach.

Trzymajcie się i latajcie wysoko :) Do zobaczenia pewnie za rok. Albo nawet za pół. :)